Dlaczego mój prywatny ból został znacjonalizowany przez NFZ?
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: ROOT
- Kategoria: Lekarz pacjentem
- Opublikowano: poniedziałek, 24.04.2017, 16:40
- Odsłony: 4401
Pytanie do ministra zdrowia
Małgorzata Zarachowicz
Ból jest najbardziej destrukcyjnym czynnikiem w życiu codziennym. Boli ciało, cierpi dusza. Uporczywy ból źle uśmierzany staje się bólem przewlekłym; choćby czynnik wywołujący go ustąpił, to mózg niestety pamięta. Taki ból leczy się z trudem.
Ból krótki acz niespodziewany podczas zabiegu budzi lęk przed ponowną taką sytuacją. Lęk jest tym większy, że ma się świadomość, iż nie da się tego uniknąć, mimo że jest możliwość: po prostu wystarczyłoby krótkie znieczulenie ogólne, nie miejscowe, ale... nie w Polsce.
Najpierw „opisy przyrody”, żeby wyjaśnić tytuł. W trakcie długotrwałej chemioterapii moje żyły uległy uszkodzeniu, bywało, że trzeba było wkłuwać wenflon 7 razy. Zaproponowano mi założenie portu – zabieg krótki, znieczulenie miejscowe, małe nacięcie na skórze pod obojczykiem. Zapytałam o znieczulenie pełne, bo miałam podświadomy lęk – procedury Narodowego Finansisty Zdrowia czegoś takiego nie przewidują, natomiast nie ma opcji „dokupienia” ponadstandardowego postępowania.
Znalazłam się na sali operacyjnej. Operatorka, świetny fachowiec, wykonująca setki takich zabiegów, przystąpiła do działania. Na początku było spokojnie, potem się zaczęło. Spociłyśmy się obie – pani doktor za sprawą trudności miejscowych, jeden cewnik się uszkodził, mnie oblewał pot z bólu. Kłopot polegał na tym, że nie byłam w stanie mocno odgiąć głowy do tyłu, gdyż przeszkadza mi w tym konstrukcja wszczepiona do kręgosłupa na trzech poziomach z powodu dyskopatii – lekarka miała ograniczone pole manewru. Poza tym musiała się przebić przez liczne zrosty po trzech wcześniejszych operacjach, a druga strona szyi nie wchodziła w grę. Obie chciałyśmy rychłego końca „procedury”.
Po wszystkim pomyślałam, że mam po prostu pecha, bo podobno inni znoszą to bardzo dobrze. Czekałam już w oddziale na wypis i spotkałam kobietę, która miała ten sam zabieg tuż po mnie, więc zapytałam o wrażenia. Jej przeżycia również były bardzo przykre.
Potem przyszła pora na usunięcie portu. Szłam (a raczej byłam wieziona, bo taka miłościwa procedura panuje) na salę operacyjną niczym na tortury. Tym razem było lepiej, ale mogłoby być zupełnie dobrze, gdybym miała znieczulenie ogólne.
Na samą myśl o ewentualnej „powtórce z rozrywki” w przyszłości robi mi się słabo. Miałam wiele operacji, urodziłam dwoje dzieci, jestem dość wytrzymała na „boleści”, ale to zdarzenie zapamiętam na zawsze.
Ta sama kwestia znieczuleń do zabiegów dotyczy zresztą też np. kolonoskopii i gastroskopii. Owszem, NFZ je przewiduje, ale jedynie dla osób obciążonych chorobami przewlekłymi. Tak, NFZ wyprodukował nawet dłuuugą listę takich schorzeń, ale nie wszyscy je mają (na szczęście) i wtedy należą do grupy wykluczonych z komfortu zabiegu. Powszechnie wiadomo, jaką przyjemnością są te zabiegi. Jest bardzo niewiele osób, które nie lubią znieczuleń ogólnych, wolą obejrzeć na monitorze swoje wnętrze, ale to nie stanowi problemu – można odstąpić od znieczulenia, lecz dostąpić już nie we wszystkich przypadkach.
Od dawna mówi się o konieczności skutecznego leczenia bólu. Powstała ogromna dziedzina medycyny w tym zakresie, dysponująca najróżniejszymi metodami. U nas ma ograniczenia.
I tu dochodzimy do swoistej schizofrenii systemowej.
W niepublicznej placówce wykonującej zabiegi „na kntrakcie” z NFZ pacjent może sobie sfinansować dodatkowe procedury – znieczulenie, lepsze soczewki itp. W publicznym zakładzie leczniczym (takie modne wyrażenie) nie ma takiej możliwości. Nie, bo nie; bo prawo nie zezwala.
W efekcie część obywateli, pozostając na łasce NFZ, jest ubezwłasnowolniona. Nie zawsze bowiem jest możliwość wyrwania się ze szponów państwowego opiekuna, ponieważ nie wszystkie niepubliczne placówki mają w ofercie pełne leczenie, zwłaszcza onkologiczne. Nie jest możliwe, żeby pacjent będący w długotrwałym leczeniu „publicznym” wybrał sobie niektóre jego elementy w innym niepublicznym szpitalu czy pracowni.
Tu dygresja o bólu duszy – przykładem niemożność wykonania badań koniecznych przed podaniem kolejnej „chemii” w pobliżu własnego domu w dowolnym laboratorium; próbki muszą być pobrane w pracowni oddziału chemioterapii, bo inaczej za leczenie narodowy płatnik nie zapłaci. Jadą więc chorzy bladym świtem ze swoich odległych miast i siół do szpitala, oddają krew, czekają godzinami na „wyniki” i dopiero wtedy są kwalifikowani do chemioterapii lub odrzucani z powodu nieprawidłowych wyników badań (i mają dzień stracony, a nie są to ludzie w pełni sił, a wręcz przeciwnie).
I w ten sposób ból prywatny podlega nacjonalizacji.
Jest usankcjonowana złym prawem nierówność podmiotów publicznych i niepublicznych. Dlaczego?
Nie pojmuję, dlaczego państwo polskie w osobach urzędników znęca się nad obywatelami.
Dlaczego w systemie są bolesne „czarne dziury”, jak wyżej opisane?
I jeszcze jedno pytanie. Który państwowy urzędowy „zawiadowca stacji Zdrowie” uniknąłby znieczulenia w podobnych sytuacjach? Który z nich czeka w kolejce na zabieg lub poradę tak, jak zwykły obywatel? Może warto takiego poznać.
Małgorzata Zarachowicz
specjalista medycyny rodzinnej
autorka cyklu artykułów Lekarz pacjentem
(GdL 1, 3, 6, 10/2012, 3/2013)
opisujących jej zmagania z chorobą nowotworową
GdL 3_2016