Jeśli się wahasz...

 ... spróbuj wyjechać na krótko

Zbigniew Rudzki

Zdaję sobie sprawę, doświadczenia patologa mogą tylko w niewielkim stopniu być użyteczne dla klinicystów. Poniższy tekst, zorganizowany według schematu zaproponowanego przez redakcję, odnosi się wyłącznie do sytuacji, w której wyjeżdża specjalista. Realia związane z wyjazdem w celu rozpoczęcia lub kontynuowania specjalizacji są mi nieomal nieznane. Nie poruszam też zupełnie kwestii codziennego życia w Zjednoczonym Królestwie, jako że jest to materiał na odrębną i nader obszerną opowieść.

1. Dylematy przed wyjazdem

Nie można mieć jakichkolwiek dylematów w sytuacji, gdy człowieka oświeci Duch Święty, co przydarzyło mi się przed mniej więcej siedmioma laty. Jako ledwie lichy adiunkt, byłem wszakże jednak Kierownikiem Katedry in spe, dzięki czemu zostałem zaproszony przez mego Szefa, rzeczywistego kierownika Katedry, na otwarcie nowego budynku dydaktycznego, mającego służyć głównie Szkole Medycznej dla Obcokrajowców, prężnie rozwijającej się przy naszej uczelni. Szkoła ta została założona jako przedsięwzięcie czysto komercyjne. Podle opłacane kadry dydaktyczne, zwłaszcza te z gatunku nieklinicznych, miałyby w niej możliwość w miarę uczciwego dorobienia bez konieczności chałtury na kilku etatach w różnych dziwnych miejscach, wypracowując przy okazji zysk dla uczelni.

Początkowo zarobek był istotnie atrakcyjny. Szybko też, ponieważ szkoła na tle rozsianych po świecie akademii smorgońskich1 podobnego typu uczyła nieźle, z całkiem przyzwoitym odsetkiem absolwentów zdających amerykański i kanadyjski egzamin nostryfikacyjny, nastąpił jej burzliwy rozwój, niemający jednak odzwierciedlenia we wzroście stawek godzinowych, przynajmniej dla szarych pracowników. Co więcej, wynagrodzenia te nie były od lat indeksowane w stosunku do inflacji, zatem realnie stawały się coraz mniej atrakcyjne, będąc jednakowoż niezbędnymi do zamknięcia rodzinnego budżetu.

Wmurowanie kamienia węgielnego poprzedzone było kilkoma nieuchronnymi przemówieniami, z których po raz pierwszy dowiedziałem się, że ów imponujący gmach wystawiony został w znacznej mierze z funduszy wypracowanych przez szkołę dla obcokrajowców. Jeden z Mówców z dumą podał nawet wysokość tej kwoty, mogłem zatem w miarę szybko oszacować wkład wniesiony przez przeciętnego wykładowcę per capita i porównać go z tym, ile ze szkoły dostaję ja i moi koledzy. Z rozmyślań arytmetycznych wyrwał mnie krótki ceremoniał religijny, profesjonalnie odprawiony przez Wysokiego Hierarchę. Spadły na mnie krople wody święconej, a wraz z nimi właśnie wspomniana wyżej łaska Ducha Św. w postaci jasnej wskazówki rozwiewającej wszelkie wątpliwości co do sensu dalszej pracy w tych układach (będziesz, ciężki matole, orał do grobowej deski na kolejne przeszklone perły architektury rodem spod myszy komputerowej, a tu nie bardzo masz nawet za co kupić zimowe opony do tego grata, którym wozisz rodzinę!...). Historia ze Szkołą to oczywiście nie powód główny, lecz kropla, która przelała czarę goryczy. O szczegółowej zawartości owej czary nie ma co się rozpisywać, jako że gros Czytelników zna ją nader dobrze. Dodam tylko, nie chcąc być opacznie zrozumianym, że ten parszywy trunek tylko w pewnym stopniu uwarzony był z mizerii finansowej. Wróciwszy z uroczystości, bezzwłocznie wysłałem e-mail do pierwszej firmy rekrutacyjnej, a następnego dnia odebrałem pierwszy telefon z propozycją pracy.

Dylematów co do wyjazdu zatem nie miałem, zresztą podobnie jak przed podjęciem innych kluczowych decyzji w moim życiu. Wahającym się mogę przytoczyć wysoce nieoficjalną regułę rządzącą diagnostyką histologiczną raka prostaty: jeśli masz wątpliwości, czy to jest rak, czy nie, to najpewniej rak to jednak nie jest.

Pewne rozterki wiązały się natomiast z wyborem kraju docelowego. Angielski jest jedynym językiem obcym, który znam w miarę dobrze, co oczywiście znacznie ograniczało pole manewru. Był to też okres dużych niedoborów kadrowych w brytyjskiej histopatologii. Będąc jednak odrobinę znanym w małym europejskim światku podspecjalistów z mojej dziedziny, dostałem atrakcyjną propozycję zatrudnienia w jednym z najlepszych uniwersytetów Skandynawii, gdzie przynajmniej jakiś czas mógłbym funkcjonować posługując się wyłącznie angielszczyzną. Zaproszony, byłem naprawdę pod wrażeniem miejscowego warsztatu pracy. Ludzie sprawiali wrażenie rozluźnionych, przyjaznych i kompetentnych. Podobało mi się miasto i okolica, wyglądająca nieomal jak znana mi Kanada. Odstręczała jednak raczej kiepska płaca, która mimo proponowanego stanowiska uplasowanego dość wysoko w hierarchii szpitalnej, pozostawała w przykrym niestosunku do miejscowych cen, zwłaszcza dla jedynego żywiciela rodziny. Przy podobnych lub niższych kosztach życia, Anglicy płacili na rękę ponad dwa razy tyle. Do tego dochodziła nieuchronna konieczność nauki języka cechującego się akcentem tonalnym (w szkole byłem zwolniony ze skądinąd obowiązkowego chóru) i zdecydowany sprzeciw Żony, mającej dobrze wyrobione zdanie co do osobliwości miejscowego życia społecznego.

Zaangażowałem kilka agencji rekrutacyjnych. Nie kosztuje to ani grosza, bo zgodnie z brytyjskim prawem nie mogą one pobierać prowizji od kandydatów. Agencje wykazały się zresztą bardzo zróżnicowanym stopniem troskliwości, przy czym dość szybko przekonałem się, że ich i moje cele są niekoniecznie zbieżne – oni mają jak najszybciej zapełnić wakat (płaci im wszak potencjalny pracodawca), mnie zaś chodzi o znalezienie ciekawej pracy w miejscu nadającym się do zamieszkania. Wszcząłem też własne poszukiwania, jako że większość brytyjskich ofert ogłaszana jest na jednej z ledwie kilu stron internetowych, przy czym gros trafia na stronę British Medical Journal. Mając kilka zaproszeń w garści, wczesną jesienią przejechałem Anglię na motocyklu, dopełniając formalności rejestracyjnych w General Medical Council i odwiedzając potencjalne miejsca pracy. W grudniu rozpocząłem krótkoterminowy próbny kontrakt (locum) w miejscu, które najbardziej mi odpowiadało, a które sam wyszukałem. Spełniłem najwyraźniej oczekiwania, a i zakład spełnił moje, zatem po przejściu przez rytualne przesłuchanie (interview), z nowym rokiem podpisałem konsultancki kontrakt na stałe. Przepracowałem już ponad sześć lat i nie żałuję.

1. Pierwsze (i dalsze) dni po przyjeździe

Jako patolog wywodzący się ze środowiska akademickiego, mający dość dobrą orientację co do standardów i trendów w mojej dziedzinie w Cywilizowanym Świecie, nie miałem większych problemów adaptacyjnych. Polska patologia akademicka, w przeciwieństwie do ogółu patologii powiatowej, nie odstaje zresztą zwykle w rażący sposób od poziomu zachodniego, a nieuchronne braki można szybko nadrobić. Rychło też zorientowałem się, że akurat moja dziedzina na miejscu została nieco zapuszczona odłogiem i że ku radości ‚moich’ klinicystów wniosłem doń świeży powiew. Nie musiałem też przebijać się przez zawiłości miejscowego narzecza w wydaniu proletariackim, co jest zmorą dla klinicystów-obcokrajowców (angielski jest dialektologicznie nieporównywalnie bardziej złożony od polskiego, a różnice klasowe są nie mniejsze, niż geograficzne). Nie wszyscy patolodzy z Europy Wschodniej radzą sobie jednak dobrze. Kolega z Rumunii nigdy nie był w stanie przerobić więcej, niż 30-40% dziennej dawki diagnostycznej przypadającej na konsultanta w naszym zakładzie. Kolega z Węgier przerabiał, przychodząc jednak do pracy przed siódmą rano, a wychodząc po ósmej wieczorem, włącznie z weekendami. Z obydwoma locums, skądinąd nader sympatycznymi ludźmi, rozstaliśmy się zatem bez żalu, nie proponując im przedłużenia kontraktu na stałe. Dwoje ginekologów z Polski, których miałem okazję poznać, popracowawszy parę miesięcy w moim szpitalu, spakowało manatki i wyjechało cicho bez pożegnania.

Patolodzy w Zjednoczonym Królestwie pracują przeważnie jako ‚oligo-specjaliści’, zawężający praktykę do dwóch-trzech dziedzin, zwłaszcza w zakresie patologii onkologicznej. Łączy się to z koniecznością uczestnictwa w cotygodniowych konferencjach (Multi-Disciplinary Team Meeting – MDM/MDT), na których podsumowuje się dane diagnostyczne i podejmuje decyzje co do dalszego postępowania w gronie obejmującym klinicystów, radiologa, patologa i innych specjalistów diagnostycznych (np. cytogenetyka), w zależności od potrzeb. MDT poprzedzone są zwykle kontrolnym przeglądem preparatów, połączonym czasem z nieuchronną rewizją pierwotnego rozpoznania. Dyskusje nad niuansami toczone są w gronie patologów zajmujących się daną dziedziną w duchu profesjonalizmu i mają niewiele wspólnego ze stylem, w jakim w Polsce niejednokrotnie jeden patolog kwestionuje diagnozę drugiego. Każdy może się pomylić, a wiele elementów oceny histologicznej ma wszak charakter subiektywny. MDM mają zatem charakter zarazem audytu, jak i wentyla bezpieczeństwa. Przygotowanie MDM, uczestnictwo w nim i dodatkowa praca wynikła z kwestii podniesionych w trakcie tych dyskusji może pochłonąć do ok 40% czasu pracy patologa. Inną osobliwością, w Polsce zgoła nieznaną, są programy kontroli jakości diagnostycznej (External Quality Assurance – EQA), polegające na okresowej diagnostyce kilkunastu przypadków ‚kontrolnych’, już to w patologii ogólnej, już to w danej dziedzinie. Znaczny odsetek błędów popełnionych w EQA może wpędzić konsultanta w kłopoty, co stanowi ciemną plamę na pracy skądinąd równie stabilnej, jak etat Benedykta XVI.

W przeciwieństwie do Polski, od patologa oczekuje się ścisłego przestrzegania standardów w odniesieniu do diagnostyki nowotworów. Poszczególne grupy nowotworów mają swoje zestawy niezbędnych danych diagnostycznych (Minimal Datasets), redagowane i uzupełniane na bieżąco przez Royal College of Pathologists w oparciu o opublikowaną literaturę. Rozpoznania są dzięki temu w znacznej mierze ujednolicone co do formy i zawartości. Nawet w najprostszym przypadku od patologa oczekiwany jest też zarówno szczegółowy opis makro- i mikroskopowy, jak i jasna konkluzja, włącznie z wyjaśnieniem natury choroby, gdy rozpoznano coś niezwykłego i rzadkiego. Widywane często w Polsce ‚załatwienie przypadku opisem’, bez jasnego wniosku końcowego, nie wchodzi w rachubę, a próba wypuszczenia takiej ‚diagnozy’ pociągnie za sobą nieuchronny telefon lub list z prośbą o wyjaśnienie. Oczywiście nie każdy przypadek można skwitować jednoznacznym rozpoznaniem, lecz gdy nie jest to możliwe, należy wyjaśnić, dlaczego tak się stało i w miarę możliwości zaproponować sposób dojścia do ostatecznej diagnozy. W bardziej złożonych przypadkach mile widziane są odnośniki do literatury. Czynność określana w b. Kongresówce ‚wykrawaniem’, zaś w b. Galicji pobieraniem’ (ang. trimming), czyli to wszystko, co patolog musi zrobić z materiałem pooperacyjnym, by można było zeń sporządzić preparaty mikroskopowe, także poddana jest standaryzacji i zajmuje znacznie więcej czasu, niż w Polsce. Nikt nikogo nie pogania, a spędzenie ponad godziny z np. resekowanym jelitem grubym, w celu starannego udokumentowania zmian i znalezienia jak największej liczby węzłów chłonnych, należy raczej do reguł niż wyjątków. Trimming materiałów drobnych wykonują zresztą z reguły technicy, zwani tu szumnie Biomedical Scientists (BMS).

O ile obowiązek samokształcenia, udokumentowanego pulą punktów edukacyjnych, jest rygorystycznie przestrzegany, o tyle miłą różnicą w stosunku do polskich realiów jest 10 dni specjalnego urlopu w roku przeznaczonego wyłącznie na te cele. Wiele trustów2 (choć nie wszystkie!) przyznaje też konsultantom fundusze, z których można pokryć koszty uczestnictwa w kursach i zjazdach. Niestety, w obecnym klimacie ekonomicznym sprawy te mają się coraz gorzej.

Różnice w szeroko pojętej kulturze pracy są znaczne. Nikt na nikogo nie pokrzykuje, nie pogania, nie daje odczuć swojej wyższości i nie ma pretensji. Jeśli coś nie wyszło, wysiłki skupia się raczej na znalezieniu przyczyny i zapobieżeniu podobnym incydentom w przyszłości, miast szukać winnych i wyciągać konsekwencje. BMS rzeczywiście przejmują się efektami swojej pracy, starając się np. nie wypuszczać złych preparatów i podejmując inicjatywy w celu poprawy tego, co nie wychodzi najlepiej. Mam wrażenie, że w porównaniu z polskim personelem technicznym pracują nieco wolniej, ale staranniej. Nieomal każda czynność wykonywana jest według spisanych procedur, co początkowo może przybysza ze Wschodu śmieszyć i irytować, lecz w gruncie rzeczy jest lepsze niż klimat ciągłej improwizacji. Praca patologów dzielona jest zwykle na podstawie systemu punktowego zaproponowanego przez RCPath i przeważnie jest to podział w miarę sprawiedliwy. Ludzie są zresztą otwarci na dyskusję, grono zaś konsultantów (czyli specjalistów) to primi inter pares, z pozycją szefa zakładu ograniczoną do spraw czysto administracyjnych; grafik biedak musi układać i chodzić na spotkania z wyższym kierownictwem.

Zarobki konsultanckie w sektorze państwowym są nienegocjowalne, a ich wysokość nie zależy od pracodawcy i specjalizacji, wiążąc się jedynie ze stażem pracy na tym stanowisku, nie ma zatem suto opłacanych gwiazd i gwiazdeczek oraz rzeszy wyrobników. Polski staż pracy jest uznawany, trzeba się jednak o to upomnieć. Sektor prywatny w Zjednoczonym Królestwie jest stosunkowo nieduży i rządzi się swoimi odrębnymi prawami. Patolodzy pracujący na pełny etat należą tu do rzadkości i gros prywatnej diagnostyki wykonywane jest przez konsultantów zatrudnionych w NHS, co zresztą jest zawarowane w kontraktach. Dostęp do praktyki prywatnej różni się bardzo między zakładami. W moim zakładzie dzielimy się równo pracą i zyskiem z niewielkiej praktyki prywatnej, są jednak szpitale, gdzie patolodzy starannie chronią ‚swoje’ prywatne działki, niejednokrotnie pokaźne, co prowadzi do łatwych do zrozumienia resentymentów. O wszystkie te rzeczy warto wypytać się poszukując pracy. Źródłem dodatkowych zarobków mogą być też sekcje koronerskie, jeśli ktoś lubi występować w sądach i ma ochotę angażować się w coś, co moim zdaniem nierzadko jest praktyką o nader wątpliwej jakości (pośpiech, duże problemy z pobraniem tkanek do badań mikroskopowych, zagadnienia sądowo-lekarskie, z którymi patolodzy nie zawsze dobrze sobie radzą itd.).

Oczywiście jako patolog w zasadzie nie stykam się z pacjentami, przynajmniej z tymi, którzy jeszcze ciągle pozostają przy życiu (nawiasem mówiąc, sekcji klinicznych prawie się tu nie robi). Czasem jednak, w sytuacjach nagłych i gardłowych służę znajomością polskiego, pomagając w komunikacji między klinicystą i pacjentem. Co ciekawe, z angielszczyzną w szpitalu miewają też problemy przedstawiciele, a zwłaszcza przedstawicielki tzw. starej emigracji, stanowiący zresztą nader osobliwą grupę ludzi, ale to już oczywiście inna historia... Funkcja dorywczego i honorowego tłumacza medycznego dała mi jednak możliwość przyjrzenia się interakcjom między angielskim lekarzem a pacjentem i jest to chyba ten wycinek medycyny, gdzie polskie realia od zachodniej cywilizacji dzieli przepaść wymykająca się w zasadzie opisowi prozą. Co więcej, nieuchronne okazjonalne kontakty z polską medycyną (starzejący się rodzice, różne przypadłości trafiające się dzieciom na wakacjach) nie napawają optymizmem w odniesieniu do zmian w tym akurat względzie w dającej się przewidzieć przyszłości, mimo że pod innymi względami polska medycyna potrafi ostatnimi czasy mile zaskoczyć.

Pod względem kadrowym emigranci lub ich dzieci są znacznie nadreprezentowani w brytyjskiej służbie zdrowia, także w lukratywnym sektorze prywatnym, i nie odczuwa się tu dyskryminacji z racji niebrytyjskiego pochodzenia, obcego akcentu lub koloru skóry inny niż biały. Wśród dwunastu konsultantów w naszym zakładzie jest ledwie dwóch rodowitych Brytyjczyków. Na liście ponad osiemdziesięciu młodych lekarzy ostatnio przyjętych do pracy w moim truście, ponad połowa miała nieangielskie nazwiska, w większości wskazujące na pochodzenie z Subkontynentu Indyjskiego. Biali studenci medycyny są w mniejszości. Jak to powiedział mój kolega Hindus: the tables are turning. Ale to jakby nie mój problem...

3. Z perspektywy lat

Były to jak na razie niezłe lata. W czasie urlopu włóczę się od czasu do czasu po moim byłym mieście w znoszonej polskiej kurtce wojskowej, zatem zamaskowany jako miejscowy, z umiarem używając regionalizmów. Kupuję dziesiątkami książki, na które wreszcie mnie stać, lecz które nie bardzo mam kiedy czytać. Na Polskę spoglądam z coraz większym, acz nieodmiennie życzliwym dystansem. Coraz bardziej lubię Anglików, choć jakoś dotąd nie udało mi się polubić Anglii. Denerwują mnie wszechobecne płoty, wąskie drogi lokalne, brak lasów i niesamowita brzydota większości miast, włącznie z Londynem, choć doceniam czystą wodę i czyste powietrze, którym można się cieszyć także w miastach uznawanych za przemysłowe – z podjazdu pod garażem muszę regularnie zeskrobywać coś w rodzaju chrobotka reniferowego, a porosty są ponoć najczulszym miernikiem czystości powietrza. Synowie są doskonale dwujęzyczni i chyba wszędzie w Europie czują się u siebie. Nie mam jasno sprecyzowanych planów na bardziej odległą przyszłość, bo cóż możemy w dalszej perspektywie przewidzieć?

4. Porady dla rozważających emigrację i wahających się (z punktu widzenia patologa)

Jeśli się wahasz, nie wyjeżdżaj lub spróbuj wyjechać na krótko. Choć rejestracja w General Medical Council (GMC) staje się coraz bardziej biurokratycznie uciążliwa, nie są to bariery nie do pokonania, a znalezienie krótkoterminowego kontraktu (locum) nie jest raczej trudne. Poświęcisz urlop, ale nabędziesz doświadczenia (a i przy okazji coś zarobisz; koszty rejestracji zwrócą się ze sporą nawiązką). Odbycie locum i dobre opinie choćby z najkrótszego kontraktu w NHS stanowią też bardzo silny plus przy staraniach o stałą pracę. Znam też kolegów mieszkających na stałe w Polsce i wyjeżdżających od czasu do czasu na kontrakty krótkoterminowe, co nie wydaje się najgorszym sposobem na życie.

Rejestracja w GMC jest niezbędnym krokiem wstępnym. Bez niej nikt nawet nie przewróci stron w twoim CV.

Szukając pracy, sprawdzaj strony British Medical Journal (careers.bmj.com), a także strony www.jobs.nhs.uk, www.nhscareers.nhs.uk, www.nhsjobs.net. Możesz też bez skrupułów zaangażować jak najwięcej firm rekrutacyjnych. Nie masz wobec nich żadnych zobowiązań i nie mogą one pobrać od kandydata żadnej opłaty. Pamiętaj jednak, że wasze interesy mogą być rozbieżne.

Ubieganie się o pracę na stałe wiąże się z koniecznością przesłania aplikacji i przejścia przez rozmowę kwalifikacyjną, nawet gdy jesteś jedynym kandydatem. Kontrakt krótkoterminowy wiąże się ze znacznie mniej skomplikowanymi formalnościami. Jeśli trust szuka pracownika na stałe, wcześniejsza praca jako locum i zrobienie dobrego wrażenia praktycznie gwarantuje otrzymanie stałego angażu, chyba że zupełnie zawali się interview.

Regułą jest nieoficjalna wizyta (która jednak powinna być starannie umówiona!), poprzedzająca interview. Można wówczas sporo się dowiedzieć. Sam wygląd i wrażenia organoleptyczne z korytarza jednego zakładu w Londynie wystarczył, bym skreślił go z listy, bez wdawania się w szczegóły. Można o nieomal wszystko zapytać, w tym o liczbę kandydatów, stosunki panujące w zakładzie, dostęp do praktyki prywatnej itd. Trust, któremu zależy na kandydacie może pokryć koszty pobytu w hotelu związane z taką wizytą, choć raczej nie należy oczekiwać pokrycia kosztów podróży.

Nie podejmuj pracy w Irlandii Północnej.

Wystrzegaj się zakładów, które:

nie mają akredytacji CPA (Clinical Pathology Accreditation); oznacza to, że zakład wpadł lub wkrótce wpadnie w kłopoty;

zatrudniają niewielu konsultantów; jeśli jest was troje, może być sympatycznie i kameralnie, dopóki jedno nie pójdzie na urlop, a drugie się pochoruje – wówczas twoja sytuacja będzie nie do pozazdroszczenia;

należą do trustów znajdujących się w kłopotach finansowych; wprawdzie nie wpłynie to na płace i nikt dotychczas nie wyrzucił na bruk lekarzy, rozwiązawszy zbankrutowany trust, ale będzie nieuchronnie rzutować na warunki w sposób pośredni – nie będzie pieniędzy na samokształcenie, nie będziesz mieć dostępu do nowej literatury i książek, trzeba będzie uprawiać diagnostykę dla ubogich, wakaty nie będą zapełniane itd. itd. Dane na temat kondycji finansowej (i nie tylko) samodzielnych trustów (Foundation Trust; coraz więcej ma taki status) są tutaj:
http://www.monitor-nhsft.gov.uk. W odniesieniu do ‚zwykłych’ trustów zdobyć je trudniej, choć na wprost postawione pytanie powinno się dostać jasną odpowiedź. Stroną wartą przejrzenia jest http://www.drfosterhealth.co.uk/.
Ta niezależna organizacja zbiera weryfikowalne dane opisujące jakość opieki medycznej, co daje ogólne pojęcie o stanie spraw w potencjalnym miejscu pracy.

Zapoznaj się dokładnie z opisem stanowiska pracy (job description), które stanowi integralną część każdego ogłoszenia o pracę. Jak wspomniałem, płace są nienegocjowalne, lecz trzeba się upomnieć o uwzględnienie polskiego stażu pracy. Negocjować można natomiast wymiar, w jakim się jest zatrudnionym. Jest on mierzony w Programmed Activities (PA). PA lub ‚sesja’ to cztery godziny pracy. Pełny etat to oczywiście 10PA, ale możesz dostać do 12. Twój plan pracy powinien zawierać non-programmed activities, czyli czas w którym będziesz mógł robić wszystko to, co nie jest związane z bezpośrednią działalnością medyczną – czytać literaturę, przygotowywać materiał na konferencję, robić EQA itd.

Należy zwrócić uwagę na kwestię zasiłku na przeprowadzkę (relocation expenses). Każdy trust prowadzi tu własną politykę, a w grę mogą wchodzić spore pieniądze, nawet do kilkunastu tys. funtów. Musiałem stoczyć batalię o te pieniądze, gdyż mój trust usiłował wykluczyć z zasiłku lekarzy przybywających spoza UK.

Wszelkie te sprawy powinny być poruszone w czasie interview, zwykle pod jego koniec. Brytyjczycy bardzo poważnie traktują to, co wówczas zostało powiedziane, zaproponowane i obiecane. Niestety trudno podać konkretne wskazówki co do stopnia determinacji i asertywności, jaki możesz wówczas wykazać, gdyż zależy to od delikatnej równowagi między twoją wartością jako kandydata, liczbą i jakością konkurentów i stopniem zdeterminowania trustu do zapełnienia wakatu. Sporo w tym względzie można się dowiedzieć wprost lub wywnioskować w trakcie owej nieoficjalnej wizyty.

Kończąc, można jedynie dodać, że lekarska decyzja o wyjeździe do pracy za granicę straciła wymiar dramatyczno-heroiczny, jaki miała przed laty. Naprawdę sporo zawdzięczamy integracji europejskiej, którą w kraju część polityków umiejętnie straszy mniej rozgarnięte warstwy społeczne. Wyjazd dalej stanowi pewne wyzwanie, ale jest zarazem szansą, także dla dzieci, zwłaszcza jeśli są one jeszcze w wieku, w którym obcy język wchłania się na zasadzie osmozy. Spędzenie kilku lat w nieco bardziej uporządkowanej rzeczywistości trochę zmienia człowieka, i to chyba na lepsze. Pozwala z dystansem spojrzeć na dotychczasowe życie. I nie jest to chyba najgorszy sposób na rozwiązanie ‚kryzysu wieku średniego’.

ZR BMW660

Zbigniew Rudzki
Consultant Histopathologist
Birmingham Heartlands Hospital
Honorary Senior Lecturer
School of Cancer Sciences, University of Birmingham, UK

1 Encyklopedia Staropolska Glogera tak definiuje to pojęcie: Smorgońska akademja. O 5 mil od Oszmiany, na trakcie do Mińska, w woj. Wileńskiem, powiecie Oszmiańskim leżało miasteczko Smorgonie, dziedzictwo w wieku XVI możnej niegdyś na Litwie rodziny Zenowiczów. Mieszczanie tutejsi słynęli szczególniejszym przemysłem, polegającym na hodowli młodych niedźwiedzi, obuczaniu ich sztuk i oprowadzaniu potem po całej niemal Europie. Stąd stała się sławną w Polsce: „Smorgońska akademja”, „smorgoński akademik”, „gagatek smorgoński” i t. p. (Przyp. red.)

GdL 2_2012