Serial z herceptyną (5)

lekarzpacjentem1 660

Małgorzata Zarachowicz

Zmierzam do końca... na szczęście do końca leczenia dożylnego herceptyną. Jeszcze tylko cztery lata połykania „proszków” i poczuję się wyleczona. Mam taką nadzieję i chęć, bo muszę jeszcze trochę w życiu zrobić; między innymi powalczyć z tzw. systemem ochrony zdrowia, a właściwie „bezsystemem”. Podobno „po złości” człowiek dużo może…

Z perspektywy roku

W tym ostatnim, „dożylnym odcinku” chciałabym zmieścić trochę różnych spostrzeżeń i refleksji, które pominęłam wcześniej, czyli czas na tzw. varia na dwa wlewy przed końcem tego etapu kuracji. Kiedy będziecie czytać ten tekst, będzie prawie po wszystkim.

Rak, nowotwór, to choroba przewlekła, która nadal budzi powszechną trwogę i przerażenie. Większość pacjentów po takim rozpoznaniu popada w rozpacz. Świat się wali... Moja reakcja była zgoła inna, pewnie nienormalna – prawie ucieszyłam się z tej choroby. Tak, poczułam ulgę, ogromne poczucie wyzwolenia, że już mam to rozpoznanie „zaliczone”.

Dlaczego? Po pierwsze miałam szczęście, że trafił mnie nowotwór dość dobrze poddający się leczeniu, a mogło być gorzej. Po drugie byłam tak wykończona pracą zawodową (lekarz oraz funkcja zarządcza w dużym zoz z trudnym partnerem, że tak się elegancko wyrażę), że myśl o operacji i ciężkim leczeniu chemicznym była myślą o tym, że wreszcie odpocznę, niezależnie od ceny, jaką poniosę. Po trzecie byłam wolna od lęku o progeniturę, co prawda jeszcze w 50% studiującą, ale już dorosłą. Inaczej mówiąc, „egzaminy zdane, dzieci odchowane”, więc można zająć się sobą. Jest to w tej chwili moja dewiza życiowa.

I po ostatnie: byłam ciekawa tego doświadczenia: jak człowiek się czuje, gdy jest naprawdę chory – bo na uniwersytetach tego nie uczą. Nie oszukuję, w istocie ciekawość mnie zżerała.

Kilka powodów do radości

Terapię przechodziłam z większością objawów ubocznych, również najpoważniejszych, o czym pisałam we wcześniejszych odcinkach serialu z herceptyną. Dziś mam cichą nadzieję, że ominie mnie niewydolność serca. Może się ona zdarzyć nawet wiele lat później, ale teraz nie zaprząta mi to głowy, pomartwię się, jeśli stanę przed faktem dokonanym, wtedy przyjmę to z pokorą.

Natomiast prawdą jest, że takie leczenie jakie przechodziłam to nie sanatorium i kroplówki z witamin. Jest dużo drobnych, ale męczących spraw. Na przykład taka neuropatia – po stopach chodzą stada mrówek; dobrze, że już tylko po stopach, a nie do kolan, jak na początku. Odrastają odpadnięte paznokcie na tych stopach. Był i jest problem z butami; najbardziej odpowiadające to takie za duże, płaskie i „kłapciate”, ale nie wszędzie stosowne.

Na szczęście już nie wypadają przedmioty z rąk, a palce odzyskały pełne czucie. Jeszcze nie mogę zrobić porządnego manicure, bo uwidoczniłby zmiany średnio estetyczne. Pacjenci patrzą, niestety, na ręce lekarza. Stosuję specjalną odżywkę, która wygładza płytkę paznokciową i wygląda jak lakier bezbarwny.

Żyły w jednej kończynie górnej niedostępne z definicji, w drugiej „wypalone chemią”, co spowodowało, że są twarde jak druty i trudne do pobrań. Rekord to 7 wkłuć do założenia venflonu przed badaniem z kontrastem. Niektóre próby wkłuć kończą się tzw. pobraniem „na kapanie”, a po innych mam wielkie krwiaki, pomimo uciskania właściwą liczbę minut, ze sztywnej rurki krew sączy się przez długie godziny.

Oczywiście tym wkłuciom muszę się poddawać w celu badań biochemicznych i morfologii przed każdym wlewem, dzięki „dbałości” o moje zdrowie Wielkiego Zarządcy Opieką Zdrowotną. Przez prawie rok nic się w tych „wynikach”, jak mawiają pacjenci, nie zmienia, ale Wielki Zarządca wymaga, bo nie zapłaci za leczenie; a mógłby oszczędzić. Wymaga, żeby mnie mdliło z powodu grzebania igłą w okolicach żyły i w niej. Biedne pielęgniarki są w stresie, bo one naprawdę nie lubią zadawać bólu.

Zmęczenie. To nie tylko mój pesel i fanaberia. O takim zjawisku opowiadają wszystkie współtowarzyszki w leczeniu niezależnie od wieku. Mam nadzieję, że to minie, ale jest dokuczliwe psychicznie, bo to, co kiedyś robiłam, ot tak, mimochodem, teraz stanowi zauważalny wysiłek. Muszę więcej spać, więc tracę czas, ale przestałam już z tym walczyć. Kompletne wyłysienie było najmniejszym problemem, peruki są doskonałe, natomiast cieszyłam się, że kolejne lato spędzałam w pracy już „odrośnięta”, bo upały w mojej „fabryce” byłyby nie do zniesienia w „czapce” na głowie.

Powrót na pierwszą linię

Wróciłam do pracy. Po czterech miesiącach zrezygnowałam z funkcji zarządczej (osobny temat dlaczego) i zostałam zwykłym konowałem pierwszego konfliktu, a po następnych czterech miesiącach przeniesiono mnie do ogromnej przychodni w tym samym zoz (mój dotychczasowy mały, spokojny, acz rozwijający się „peozecik” został zlikwidowany). W tej dużej przychodni pracowałam od 1993 do 2009 r., 9 lat jako pryncypał. Współpracownicy przyjęli mnie z otwartymi ramionami, a pacjenci masowo wypełniają deklaracje i z większością nie mam problemów, zwłaszcza ze „starymi”, a nowych wychowuję. Zresztą dawni pacjenci, których spotykałam w sklepie czy na ulicy, bo mieszkam w pobliżu pracy, dawali mi przez cały czas duże wsparcie, mimo że już nie pracowałam w ich przychodni.

Przyjmuję teraz ponad 30 osób dziennie, czasem dużo więcej. Jestem w pracy równe kodeksowe godziny, bo zostałam wzięta na widelec przez władzę zoz za protest czerwonej pieczątki. Inni lekarze pracują godzinę krócej.

Podobno „mi się należy” orzeczenie o niepełnosprawności od samej operacji, a dodawszy inne schorzenia, otrzymałabym je z pewnością. Do dzisiaj nie zawiozłam stosownych papierów. Uczynię to w najbliższych dniach i tym sposobem będę pracować o godzinę krócej, czyli tyle, co pozostali lekarze. W ubiegłym roku na „dzień chemiczny” brałam urlop, ale urlopu zabrakło i dlatego prosiłam o dzień zwolnienia, bo mogłabym się spóźnić do pracy (dzięki Jej Wysokościom Procedurom Wielkiego Zarządcy) i wtedy miałabym problem. Słowem nie pozwoliłam pozbyć się siebie z firmy.

Komu się spieszy?

Choć kolejki pod gabinetami lekarskimi, w oddziałach dziennych itp. to swoista norma, to nie wszyscy ją akceptują. Kto jest najbardziej niecierpliwy i „awanturujący się” oraz w pretensjach? Starsi ludzie, którzy nie muszą się spieszyć, mężczyźni chorzy lub opiekunowie żon, mniej chorzy, żony chorych mężów i panie w wieku 30-40, przybywające w towarzystwie partnerów, którzy im towarzyszą, podając a to książkę do czytania, a to kanapkę lub soczek.

Widzę dalej

I tu dochodzę do tego, co jeszcze zyskałam dzięki chorobie. Dystans do rzeczywistości, do nieistotnych tak naprawdę spraw i objawów chorobowych, o których ludzie opowiadają. Rozmowy z tzw. chorymi to są bardzo często somatyzacje lęków cywilizacyjnych. Prawdziwych chorób jest zdecydowanie mniej niż wyobrażeń o nich.

A poza tym, jak w znanym powiedzonku: „ja się nie boję, bo mam raka”, mówię, co myślę i mam w głębokim poważaniu politpoprawność. A jak nie chcę, to milczę i nikt mnie nie zmusi do gadania. Jeszcze w peruce, tak ze dwa miesiące po tym, jak uciekłam grabarzowi spod agranulocytarnej łopaty, brałam udział w założycielskim zebraniu Stowarzyszenia Lekarzy Praktyków, potem wdałam się w działalności publiczne w obronie chorych i lekarzy.

Dostałam też propozycję „nie-do-odrzucenia” od „Gazety dla Lekarzy” relacjonowania na bieżąco przebiegu mojej choroby. Z wielką ochotą na to przystałam, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że jestem dość niezdyscyplinowanym współpracownikiem.

Jakie mam plany?

Planuję zwiększyć aktywność w przestrzeni publicznej. Będę kandydowała w nadchodzących wyborach do izb lekarskich. No i najważniejsze! Muszę jeszcze wejść na Kozi Wierch i Buczynowe Turnie, bo dziwnym zrządzeniem losu nie udało mi się to dotychczas, mimo że przeszłam resztę Orlej Perci i pozostałe szczyty tatrzańskie. A życie dalej toczyć się będzie... niezależnie od chorób i samopoczucia.

Małgorzata Zarachowicz
specjalista medycyny rodzinnej

lekarzpacjentem2rakDSC05197 150

GdL 3_2013